sobota, 20 czerwca 2020

Dobre aż do przesady



Ostre Dzieje, nowy obiekt w konstelacji polskich niedużych producentów ostrych sosów, zdążył już zaliczyć sporą wpadkę wizerunkową, osobiście jednak jak dotąd jestem zdecydowanie zadowolony z ich produktów. Nie dziwię się, że torunianie szybko zyskują kolejne "lajki" na swym profilu facebookowym (choć w tym ostatnim wypadku pomaga chyba dająca się zauważyć, wydaje się, że dość intensywna promocja).

Dotąd zapoznałem się wyłącznie z niektórymi ich sosami gotowanymi, i to jedynie w wersji z superhotami (dostępne są również mniej ostre wersje z habanero); nie miałem styczności z ich sosami fermentowanymi. Tym razem przyszedł czas na kolejny specyfik z garnka: śliwkowego "Dażboga", w ostrzejszym, superhotowym wariancie.

Podobnie jak w wypadku wcześniej recenzowanego "Pieruna", owe superhoty to najbardziej standardowy miks Carolina Reaper, Trinidad Moruga Scorpion i Bhut Jolokia. Kolejne podobieństwo to bardzo silne zaznaczenie przypraw aromatycznych – to ostatnie to chyba znak firmowy Ostrych Dziejów. Owe przyprawy absolutnie nie są tu aktorami drugoplanowymi: na stronie producenta znajdujemy informację, że smaki przewodnie w "Dażbogu" to – poza śliwkowym – korzenny, goździki i cynamon. Zgadza się.

Kompozycja smakowa i tym razem jest bardzo wyrazista, wręcz – choć to absolutnie nie epitet – nieco krzykliwa. Przy tym źle by było, gdyby nie pojawiał się ten pozorny przesyt i przesada. Stanowiące bazę sosu śliwki nic nie tracą, przebywając w owym korzennym wulkanie. Wprost przeciwnie, nuta owocowa "Dażboga" jest bardzo wyraźna, silna i klarowna – przynajmniej ja dobrze też czuję, że użyto tu właśnie starych dobrych węgierek, a nie innych owoców (poza jagodami ostrych papryk rzecz jasna).

Sos jest wreszcie wyraźnie słodki, ale nie ulepkowy. Ten aromatyczno-owocowo-słodki tygiel to wprost wymarzone otoczenie dla superhotów. Częściowo wyczuwalna już od razu, szybko narastająca ostrość aż się prosi, by użyć jej... tak, właśnie do przesady. Również pod tym względem – mimo ogromnych różnic – ten sos przypomina recenzowanego wcześniej "Pieruna": skład dobrany jest tak, że wzrasta próg maksymalnej przyjemnej ostrości. Nie każdy nawet najsmaczniejszy sos o wysokim SHU posiada akurat tę zaletę.

A "Dażbóg" to jeden z najsmaczniejszych polskich sosów, jakich dotąd próbowałem (i do nabycia po dość przystępnej cenie!). Odpowiada mi w stopniu aż niebezpiecznym dla sylwetki – trudno mi nie szukać pretekstów, aby skonsumować jakieś drugie i trzecie śniadanie czy drugi i trzeci podwieczorek z tym śliwkowo-ostrym dodatkiem. I chyba jest dość uniwersalny – nie trzeba dzielić włosa na czworo, rozważając, do czego go użyć, a do czego nie. Sprawdził się nawet do lodów.

Nie mam żadnego problemu z tym, że sos nie jest całkiem gładki – chyba wręcz nadmierna jednolitość mogłaby go tylko pogorszyć. Jeśli już mam do czegoś się przyczepić, to "Dażbóg" mógłby być minimalnie – choć tylko minimalnie – bardziej płynny. Powinien nadal ślamazarzyć się, wypływając z butelki, ale nigdy nie wymagać wstrząsania, aby w ogóle raczył ruszyć. Problemy z jego "mobilnością" nie są wprawdzie dramatyczne – ale lepiej, żeby nie było ich wcale.

No i czemu kolejny raz ładne opakowanie spaprano tą badziewną żółtą nakrętką?

Ale i tak po prostu super.

--

Tworzenie treści na Ostrym blogu pochłania mój czas, a nieraz również i środki. Będę wdzięczny za każde wsparcie ze strony Czytelniczek i Czytelników. 

https://www.paypal.com/paypalme.ostryblog

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz