Ostre
Dzieje, nowy obiekt w konstelacji polskich niedużych producentów
ostrych sosów, zdążył już zaliczyć sporą wpadkę
wizerunkową, osobiście jednak jak dotąd jestem zdecydowanie
zadowolony z ich produktów. Nie dziwię się, że torunianie szybko
zyskują kolejne "lajki" na swym profilu
facebookowym (choć w tym ostatnim wypadku pomaga chyba dająca
się zauważyć, wydaje się, że dość intensywna promocja).
Dotąd zapoznałem się
wyłącznie z niektórymi ich sosami
gotowanymi, i to jedynie w
wersji z superhotami (dostępne są również mniej ostre wersje
z habanero); nie miałem styczności z ich sosami
fermentowanymi. Tym razem przyszedł czas na kolejny specyfik z
garnka: śliwkowego
"Dażboga", w ostrzejszym, superhotowym wariancie.
Podobnie jak w wypadku
wcześniej
recenzowanego "Pieruna", owe superhoty to najbardziej
standardowy miks Carolina
Reaper, Trinidad
Moruga Scorpion i Bhut Jolokia. Kolejne podobieństwo to bardzo
silne zaznaczenie przypraw aromatycznych – to ostatnie to chyba
znak firmowy Ostrych Dziejów. Owe przyprawy absolutnie nie są tu
aktorami drugoplanowymi: na stronie producenta znajdujemy informację,
że smaki przewodnie w "Dażbogu" to – poza
śliwkowym – korzenny, goździki i cynamon. Zgadza się.
Kompozycja smakowa i tym
razem jest bardzo wyrazista, wręcz – choć to absolutnie nie
epitet – nieco krzykliwa. Przy tym źle by było, gdyby nie
pojawiał się ten pozorny przesyt i przesada. Stanowiące bazę sosu
śliwki nic nie tracą, przebywając w owym korzennym wulkanie.
Wprost przeciwnie, nuta owocowa "Dażboga" jest bardzo
wyraźna, silna i klarowna – przynajmniej ja dobrze też czuję, że
użyto tu właśnie starych dobrych węgierek, a nie innych owoców
(poza jagodami ostrych papryk rzecz jasna).
Sos jest wreszcie
wyraźnie słodki, ale nie ulepkowy. Ten aromatyczno-owocowo-słodki
tygiel to wprost wymarzone otoczenie dla superhotów. Częściowo
wyczuwalna już od razu, szybko narastająca ostrość aż się
prosi, by użyć jej... tak, właśnie do przesady. Również pod tym
względem – mimo ogromnych różnic – ten sos przypomina
recenzowanego wcześniej "Pieruna": skład dobrany jest
tak, że wzrasta próg maksymalnej przyjemnej ostrości. Nie każdy
nawet najsmaczniejszy sos o wysokim SHU
posiada akurat tę zaletę.
A "Dażbóg" to
jeden z najsmaczniejszych polskich sosów, jakich dotąd próbowałem (i do nabycia po dość przystępnej cenie!).
Odpowiada mi w stopniu aż niebezpiecznym dla sylwetki – trudno mi
nie szukać pretekstów, aby skonsumować jakieś drugie i trzecie
śniadanie czy drugi i trzeci podwieczorek z tym śliwkowo-ostrym
dodatkiem. I chyba jest dość uniwersalny – nie trzeba dzielić
włosa na czworo, rozważając, do czego go użyć, a do czego nie.
Sprawdził się nawet do lodów.
Nie mam żadnego problemu
z tym, że sos nie jest całkiem gładki – chyba wręcz nadmierna
jednolitość mogłaby go tylko pogorszyć. Jeśli już mam do czegoś
się przyczepić, to "Dażbóg" mógłby być minimalnie –
choć tylko minimalnie – bardziej płynny. Powinien nadal
ślamazarzyć się, wypływając z butelki, ale nigdy nie wymagać
wstrząsania, aby w ogóle raczył ruszyć. Problemy z jego
"mobilnością" nie są wprawdzie dramatyczne – ale
lepiej, żeby nie było ich wcale.
No i czemu kolejny raz
ładne opakowanie spaprano tą badziewną żółtą nakrętką?
Ale i tak po prostu
super.
--
Tworzenie treści na Ostrym blogu pochłania mój czas, a nieraz również i środki. Będę wdzięczny za każde wsparcie ze strony Czytelniczek i Czytelników.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz