piątek, 5 czerwca 2020

Gniew i sława



Aby przekonać się do niektórych rzeczy, potrzeba nieraz chwili, dłuższej chwili... czy jeszcze więcej czasu niż zawiera go dłuższa chwila. Tak jest na przykład w muzyce: jakiekolwiek nie będą czyjeś preferowane nurty i style, ktoś, kto jest jej wiernym odbiorcą, zapewne łatwo przypomni sobie konkretne albumy, będące dlań, jak powiedzieliby Anglosasi, growers – czymś, co początkowo podeszło tak sobie czy nawet w ogóle nie podeszło, lecz stopniowo zyskiwało coraz lepszy odbiór i okazywało się wartościowe. Czymś, docenienie czego wymaga przynajmniej minimalnego dystansu i czasu na zapoznanie.

Jednak sprawy podobnie się mają nie tylko w muzyce, lecz również w kuchni – i oczywiście ostra kuchnia nie jest tu wyjątkiem. Gdy po raz pierwszy spróbowałem sosu "Pierun" toruńskich Ostrych Dziejów, odebrałem go jako wyrazisty, charakterystyczny i wulkanicznie palący, lecz zarazem wydał mi się "przeperfumowany", w smaku zanadto zdominowany przez nuty ziołowe, zdające się niemal zagłuszać wszystko inne. Tylko czekać, aż zamaskują nawet ostrość superhotów.

W końcu jednak się przekonałem. Ale po kolei...

"Pierun" to sos ostry z mango, dostępny – podobnie jak inne wersje sosów gotowanych "Ostrych dziejów" – w wersji na bazie habanero oraz w wersji na bazie najbardziej standardowego miksu superhotów (Carolina Reaper, Trinidad Moruga Scorpion, Bhut Jolokia). Wybrałem tę drugą – i poza doborem papryczek dosłownie trudno mi wskazać coś, co byłoby w tym sosie standardowe.

Eksplozja ziołowa to rzeczywiście pierwsze, co przychodzi mi do głowy, gdy pomyślę o tym sosie. Jako "smaki przewodnie" producent wymienia na swej stronie internetowej mango, świeżą kolendrę, sól morską i limonki. Jak można się domyślić na podstawie tego, co już napisałem, gdybym został ankietowany w sprawie tego sosu i miał wskazać wśród czterech wymienionych smaków jeden, który przy pierwszej próbie najbardziej mi się zaznaczył, rzecz jasna wskazałbym bez wahania ten drugi. Kolendra i zapewne inne przyprawy aromatyczne grają tu bezpardonowo wysokie C, czy aby nie przesadne, czy aby nie będące bluzgiem w wytwornym salonie, czy aby nie omyłkowe, czy aby nie obraźliwe, czy to aby nie kulinarne faux pas?

Ostatecznie odpowiedź brzmi – NIE. Owszem, ten rys jest kanciasty, ale taki właśnie powinien on być. Dlaczego? Zmuszony jestem wyjaśnić rzecz nieco okrężną drogą. Pierwsze, co mile zaintrygowało mnie w "Pierunie", to wbudowanie w całość ostrości. Choć narasta ona bardzo szybko i dochodzi do ekstremalnych rejestrów, to nie uderza jednak z całą siłą od razu, poprzedzona właśnie przez owo ziołowe bombardowanie dywanowe. Dzięki temu podwyższa się próg maksymalnej przyjemnej ostrości – co chyba, jeśli tylko nie jest się jednym z gotowych znieść prawie każdą dawkę kapsaicyny Braci Crude, jest szczególnie ważne w przypadku sosu nafaszerowanego superhotami.

Poza tym, moje początkowe wrażenie w znacznej mierze wynikło z tego, że najpierw spróbowałem kroplę "Pieruna" samą, bez bazy w postaci chociażby kanapki, po to przecież, aby zyskać wstępne rozpoznanie. Nawet zaś rekordzista Guinnessa w jedzeniu ostrych papryk nie żywi się wszak samymi sosami – pozostają one zawsze dodatkiem do żywności. Oczywiście, spróbowanie najpierw samego sosu nie jest żadnym błędem – ostatecznie jednak rzeczy wychodzą w praniu, gdy wykorzystany on zostanie jako dopełnienie posiłku.

Tu zaś dopiero "Pierun" potrafi w pełni wykazać swoje walory. W moim wypadku zdążył świetnie się sprawdzić jako dopełnienie panierowanego camembert. Szczególnie camembert z zielonym pieprzem – i w ogóle osobiście, jakbym nagle wpadł z jednej skrajności w drugą i zaczęło mi jeszcze brakować w tym sosie przypraw, mocno polecam hojne używanie wraz z nim starego dobrego pieprzu.

Bez ryzyka błędu można polecić "Pieruna" do potraw grillowanych – zarówno mięsożercom, jak wegetarianom i weganom.

Ten sos naprawdę za każdym kolejnym razem smakuje lepiej – chyba, że nieopatrznie użyty do nieodpowiednich dlań potraw. Szczególnie rzecz jasna każdej, w przypadku której należy zachować dużą oszczędność w stosowaniu aromatycznych ziół. W innych kompozycjach stopniowo coraz lepiej odkrywa się jego kolejne atuty – np. nuty owocowe. Jak na albumie muzycznym, gdzie przy każdym przesłuchaniu znajdujemy nowe, wcześniej ukryte dla nas motywy.

Słowem, to kolejny wart uwagi sos ostry, wypuszczony na rynek przez niedużego polskiego producenta. I kolejny raz propozycja nie "tylko" smaczna, lecz odróżniająca się od innych ofert na rynku i oparta o oryginalny, charakterystyczny pomysł.

Wszystkie sosy gotowane Ostrych Dziejów wyróżniają się też względnie przystępną ceną – poniżej 30 zł za 200-mililitrową butelkę.

"Pierun" jest bardzo atrakcyjnie opakowany – choć zastrzeżenie może budzić żółta nakrętka butelki. Oprawa produkcji Ostrych Dziejów jest w ogóle intrygująca: nazwa omawianego sosu nawiązuje wyraźnie do Peruna, gniewnego boga najwyższego w panteonie słowiańskiego henoteizmu etnicznego. Do prastarych wierzeń Słowian nawiązują też nazwy innych sosów gotowanych, oferowanych przez torunian. O tym może jednak więcej w przyszłości.

--
PS. Poza sosami gotowanymi Ostre Dzieje mają w swej ofercie również – przyznam, dotąd nieznane mi – sosy fermentowane. Z ogromnym zainteresowaniem zapoznałem się na ich profilu facebookowym z zapowiedzią kolejnego takiego sosu, opartego o paprykę Black Stinger. To chyba (proszę poprawić mnie, jeśli się mylę) pierwszy polski sos bazujący na tej wspaniałej, a okropnie niedocenionej papryce. Dodatkowo zachęca mnie to do obserwowania ich poczynań w przyszłości.

--

Tworzenie treści na Ostrym blogu pochłania mój czas, a nieraz również i środki. Będę wdzięczny za każde wsparcie ze strony Czytelniczek i Czytelników. 

https://www.paypal.com/paypalme.ostryblog

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz