Aby przekonać się do
niektórych rzeczy, potrzeba nieraz chwili, dłuższej chwili... czy
jeszcze więcej czasu niż zawiera go dłuższa chwila. Tak
jest na przykład w muzyce: jakiekolwiek nie będą czyjeś
preferowane nurty i style, ktoś, kto jest jej wiernym odbiorcą,
zapewne łatwo przypomni sobie konkretne albumy, będące dlań, jak
powiedzieliby Anglosasi, growers – czymś, co początkowo
podeszło tak sobie czy nawet w ogóle nie podeszło, lecz stopniowo
zyskiwało coraz lepszy odbiór i okazywało się wartościowe.
Czymś, docenienie czego wymaga przynajmniej minimalnego dystansu i
czasu na zapoznanie.
Jednak sprawy podobnie
się mają nie tylko w muzyce, lecz również w kuchni – i
oczywiście ostra kuchnia nie jest tu wyjątkiem. Gdy po raz pierwszy
spróbowałem sosu "Pierun"
toruńskich Ostrych
Dziejów, odebrałem go jako wyrazisty, charakterystyczny i
wulkanicznie palący, lecz zarazem wydał mi się "przeperfumowany",
w smaku zanadto zdominowany przez nuty ziołowe, zdające się niemal
zagłuszać wszystko inne. Tylko czekać, aż zamaskują nawet
ostrość superhotów.
W końcu jednak się
przekonałem. Ale po kolei...
"Pierun" to sos
ostry z mango, dostępny – podobnie jak inne wersje sosów
gotowanych "Ostrych dziejów" – w wersji na
bazie habanero oraz w wersji na
bazie najbardziej standardowego miksu superhotów (Carolina
Reaper, Trinidad Moruga Scorpion, Bhut Jolokia). Wybrałem tę drugą
– i poza doborem papryczek dosłownie trudno mi wskazać coś, co
byłoby w tym sosie standardowe.
Eksplozja ziołowa to
rzeczywiście pierwsze, co przychodzi mi do głowy, gdy pomyślę o
tym sosie. Jako "smaki przewodnie" producent wymienia na
swej stronie internetowej mango, świeżą kolendrę, sól morską
i limonki. Jak można się domyślić na podstawie tego, co już
napisałem, gdybym został ankietowany w sprawie tego sosu i miał
wskazać wśród czterech wymienionych smaków jeden, który przy
pierwszej próbie najbardziej mi się zaznaczył, rzecz jasna
wskazałbym bez wahania ten drugi. Kolendra i zapewne inne przyprawy
aromatyczne grają tu bezpardonowo wysokie C, czy aby nie przesadne,
czy aby nie będące bluzgiem w wytwornym salonie, czy aby nie
omyłkowe, czy aby nie obraźliwe, czy to aby nie kulinarne faux
pas?
Ostatecznie
odpowiedź brzmi – NIE. Owszem, ten rys jest
kanciasty, ale taki
właśnie powinien
on być. Dlaczego? Zmuszony jestem wyjaśnić rzecz nieco
okrężną drogą. Pierwsze, co mile zaintrygowało mnie w
"Pierunie", to wbudowanie w całość ostrości. Choć
narasta ona bardzo szybko i dochodzi do ekstremalnych rejestrów, to
nie uderza jednak z całą siłą od razu, poprzedzona właśnie
przez owo ziołowe bombardowanie dywanowe. Dzięki temu podwyższa
się próg maksymalnej przyjemnej ostrości – co chyba, jeśli
tylko nie jest się jednym z gotowych znieść prawie każdą dawkę
kapsaicyny Braci
Crude, jest szczególnie ważne w przypadku sosu nafaszerowanego
superhotami.
Poza
tym, moje początkowe wrażenie w znacznej mierze wynikło z tego, że
najpierw spróbowałem kroplę "Pieruna" samą, bez bazy w
postaci chociażby kanapki, po to przecież, aby zyskać wstępne
rozpoznanie. Nawet zaś rekordzista Guinnessa w jedzeniu ostrych
papryk nie żywi się wszak samymi sosami – pozostają one zawsze
dodatkiem do żywności. Oczywiście, spróbowanie najpierw samego
sosu nie jest żadnym błędem – ostatecznie jednak rzeczy wychodzą
w praniu, gdy wykorzystany on zostanie jako dopełnienie posiłku.
Tu
zaś dopiero "Pierun" potrafi w pełni wykazać swoje
walory. W moim wypadku zdążył świetnie się sprawdzić jako
dopełnienie panierowanego camembert. Szczególnie camembert z
zielonym pieprzem – i w ogóle osobiście, jakbym nagle wpadł z
jednej skrajności w drugą i zaczęło mi jeszcze brakować w tym
sosie przypraw, mocno polecam hojne używanie wraz z nim starego
dobrego pieprzu.
Bez
ryzyka błędu można polecić "Pieruna" do potraw
grillowanych – zarówno mięsożercom, jak wegetarianom i weganom.
Ten
sos naprawdę za każdym kolejnym razem smakuje lepiej – chyba, że
nieopatrznie użyty do nieodpowiednich dlań potraw. Szczególnie
rzecz jasna każdej, w przypadku której należy zachować dużą
oszczędność w stosowaniu aromatycznych ziół. W innych
kompozycjach stopniowo coraz lepiej odkrywa się jego kolejne atuty –
np. nuty owocowe. Jak na albumie muzycznym, gdzie przy każdym
przesłuchaniu znajdujemy nowe, wcześniej ukryte dla nas motywy.
Słowem,
to kolejny wart uwagi sos ostry, wypuszczony na rynek przez niedużego
polskiego producenta. I kolejny raz propozycja nie "tylko"
smaczna, lecz odróżniająca się od innych ofert na rynku i oparta
o oryginalny, charakterystyczny pomysł.
Wszystkie
sosy gotowane Ostrych Dziejów wyróżniają się też względnie
przystępną ceną – poniżej 30 zł za 200-mililitrową butelkę.
"Pierun"
jest bardzo atrakcyjnie opakowany – choć zastrzeżenie może
budzić żółta nakrętka butelki. Oprawa produkcji Ostrych Dziejów
jest w ogóle intrygująca: nazwa omawianego sosu nawiązuje wyraźnie
do Peruna, gniewnego boga najwyższego w panteonie słowiańskiego
henoteizmu etnicznego. Do prastarych wierzeń Słowian nawiązują
też nazwy innych sosów gotowanych, oferowanych przez torunian. O
tym może jednak więcej w przyszłości.
--
PS.
Poza sosami gotowanymi Ostre Dzieje mają w swej ofercie również –
przyznam, dotąd nieznane mi – sosy fermentowane. Z ogromnym
zainteresowaniem zapoznałem się na ich profilu facebookowym z
zapowiedzią kolejnego takiego sosu, opartego o paprykę Black
Stinger. To chyba (proszę poprawić mnie, jeśli się mylę)
pierwszy polski sos bazujący na tej wspaniałej, a okropnie
niedocenionej papryce. Dodatkowo zachęca mnie to do obserwowania ich
poczynań w przyszłości.
--
Tworzenie treści na Ostrym blogu pochłania mój czas, a nieraz również i środki. Będę wdzięczny za każde wsparcie ze strony Czytelniczek i Czytelników.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz