Weźcie czystą kartkę i
narysujcie na niej dwa zbiory. Pierwszy zbiór – to zbiór sosów
słodko-ostrych. Drugi – to zbiór sosów ekstremalnych. Ach,
zapomniałbym, że oba rozrysowane zbiory powinny posiadać zbiór
wspólny. Tym bardziej, że sos, o którym dziś mowa, właśnie w
tym zbiorze wspólnym się znajduje.
Wyprodukowany przez
wrocławski Razor
sos "Deathcrush"
nie jest jednakże sosem ulepkowym. Choć dla mnie nie byłoby to
samo w sobie wadą – i co więcej, gdyby nawet taki był, to i tak
słodycz nie stałaby się jego najbardziej pierwszoplanową
właściwością. 50% składu tego sosu to bowiem papryka Carolina
Reaper. I powiem tak: wprawdzie w ostatnim czasie skosztowałem
parę rzeczy zawierających w sobie znaczną ilość tej papryki,
lecz "Deathcrush" i tak okazał się dla mnie zaskoczeniem
pod względem poziomu ostrości. Pewnie niektórzy teraz zaśmieją
się, że przesadzam – po prostu takiej koncentracji kapsaicyny
prędzej spodziewałbym się po sosie z ekstraktem
(i to pomimo tego, że poza świeżą "Karoliną" sos ten
zawiera pewną ilość ostrej czy nawet bardzo ostrej papryki
suszonej). Ani trochę nie dziwię się reakcjom
ekipy Crazy Home, która zdążyła, całkiem skądinąd
ciekawie, zrecenzować "Deathcrush" przede mną.
Ten sos poza
podrasowanymi Scoville'ami
ma też bardzo wyrazisty i atrakcyjny smak, przynajmniej jako tako
wyczuwalny nawet po rozcieńczeniu, czyniącym go możliwym do
przełknięcia przez osoby nieco mniej odporne. Po części z
pewnością dlatego, że Carolina Reaper to nie tylko rekordzistka
Guinnessa w dziedzinie ostrości, lecz i papryka wyróżniająca
się dobrą
nutą nieostrą. Absolutnie nie był to jednak jedyny czynnik,
który zadecydował o sukcesie.
Gdy zapoznać się ze
składem omawianego produktu, można w nim znaleźć między innymi
ziarna kawy i ziarna kakaowca, a także – mające skądinąd dość
złożony skład – piwo "Kominiarz"
z browaru rzemieślniczego "Profesja".
Kombinacja składników wydaje mi się bardzo przemyślana – sos
dość ostry, aby rzucić prawie każdym o glebę, nie jest przy tym
pozbawiony smaczków i niuansów, a wreszcie wybitnie zawiedzie
praktycznie każdego, kto bardzo zdecydowanie preferuje sosy
wytrawne... i w dużej mierze właśnie dzięki temu ostatniemu nie
zawiódł mnie.
Oczekiwałem sosu z
potężnym kopem – ale rzeczywistość aż przerosła moje
oczekiwania. Oczekiwałem czegoś smacznego – lecz nie sosu
każącego zredefiniować to, co znaczy sweet-hot. To była
naprawdę miła niespodzianka. Tak jak to, że – zakończę paroma
wątkami pobocznymi – spodziewałem się jego dostawy na początku
bieżącego roku, tymczasem zdołał dojść jeszcze pod koniec
poprzedniego.
Już tylko wspomnę, że
zaintrygowała mnie też nazwa sosu – zgaduję, że nawiązująca
do wydanej w 1987 r. EP-ki "Deathcrush"
kultowego dla mnie blackmetalowego Mayhem
z Norwegii.
I zupełnie przy okazji i
nawiasem... jak dotąd chyba zdołałem wywiązać się z obietnicy
regularnych aktualizacji bloga. To dziesiąty wpis na nim – po
nieco ponad miesiącu działalności. Chciałem przy tym bardzo
podziękować za uwagę całemu dotychczasowemu gronu czytelniczemu –
z Polski, a także Stanów Zjednoczonych, Wielkiej Brytanii, Niemiec,
Irlandii, Holandii, Singapuru, Ukrainy, Szwecji, Bangladeszu i
Islandii. Oby ten, ciągle młody, rok przyniósł wszystkim jak
najwięcej takich miłych niespodzianek jak sos "Deathcrush"!
--
Tworzenie treści na Ostrym blogu pochłania mój czas, a nieraz również i środki. Będę wdzięczny za każde wsparcie ze strony Czytelniczek i Czytelników.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz